Życie, ścieżka dźwiękowa

Rozmawiała: Joanna Lorynowicz, zdjęcia: Piotr Porębski

Data publikacji: 04.06.2025

Życie, ścieżka dźwiękowa

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 7/2025

Puśćmy wodze wyobraźni: na scenie spotykają się Irena Santor, Katarzyna Nosowska i  sanah. Dama, buntowniczka i  czarodziejka. Co za trio! Ciekawe, jak duży stadion należałoby zbudować, by pomieścić publiczność? Wiele je dzieli: czas, doświadczenie, styl. Muzyka. A  co łączy? Też muzyka. W  niej najpełniej wybrzmiewa ich życie, ona je zmieniła. Nadal zmienia.

IRENA SANTOR

Mamy rozmawiać o życiu i muzyce. Odkąd pamiętam: „Śpiewam piosenki ludziom na pocieszenie” – Julian Tuwim napisał tak dla Hanki Ordonówny. I to stało się moim przeznaczeniem.

Skąd wzięła się w kilkuletniej Irence Wiśniewskiej ta potrzeba?

Urodziłam się u stóp krzyżackiego zamku w Papowie Biskupim, rodzice przenieśli się szybko do Solca Kujawskiego, uroczego miasteczka nad Wisłą, otoczonego lasami. Gdy przyszedł 1939 rok, ojca w  tymże Solcu, wraz z 49 Polakami, zamordowali Niemcy. Zostałyśmy same. Mama była krawcową, wychowywała mnie dzięki igiełce, musiała pracować na nasze utrzymanie. Nie miała czasu na zabawy, a  że byłam niesfornym dzieckiem, trudnym do upilnowania, wymykałam się z domu. Las miałam blisko, szłam zbierać szyszki na podpałkę. I nie tylko po to. Las jest akustyczny, pełen dźwięków. Prowokował mnie, żeby śpiewać.

Sama pani wymyślała piosenki czy znała już jakieś?

Mama uczyła mnie śpiewać, ledwie zaczęłam mówić. Melodie zapamiętywałam łatwo i umiałam powtórzyć, ale słowa... Kilka lat trwało, zanim nauczyłam się poprawnie wymawiać „U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki”. Tę piosenkę lubiłam. I Po nocnej rosie. Ją można śpiewać głośno, długimi dźwiękami, które leśne echo jeszcze rozszerzy, poniesie – jak jest w tekście. Przyroda naznaczyła mnie i później wykorzystywałam to, czego nieświadomie nauczyłam się w dzieciństwie: jak wydobywać dźwięk, żeby był ładny i adekwatny do tekstu. Już gdy byłam piosenkarką, często słyszałam, że zaznaczyłam frazę albo wyśpiewałam zdanie tak, że właśnie ono stało się ważne. To las nauczył mnie malowania dźwiękiem.

W domu pani nie śpiewała?

Już kiedy miałam cztery lata, wolałam występować publicznie. Czmychałam, szłam do sklepu i  pytałam: „Czy mogę zaśpiewać?”. Ekspedientki pozwalały, stawiały mnie na ladę i śpiewałam. Nie dziecięce pioseneczki, ale romanse, o tym, że „Świeci księżyc, słońce grzeje, od kochania serce mdleje...” 

Kto ich panią nauczył?

Dziewczyna, która praktykowała u mojej mamy. A w 1948 roku przeniosłyśmy się do Polanicy. Tam poszłam do gimnazjum zdobienia szkła. Talentu do tego nie miałam. Teraz, jak oglądam moje cenzurki, chwalić się specjalnie nie ma czym.

Jednak los pani sprzyja i szesnastoletnia Irenka zostaje zaproszona na przesłuchanie do Warszawy.

Malowanie na szkle mi nie szło, ale w szkole ciągle śpiewałam. Akurat w sanatorium był dyrygent, dyrektor Opery w Poznaniu Zdzisław Górzyński. Moja nauczycielka poprosiła go, żeby mnie przesłuchał. Potem Górzyński dał mi list polecający do zespołu Mazowsze. W związku z tym znalazłam się w Warszawie. Z Dworca Głównego musiałam przejść na stację wąskotorówki, która jechała do Karolina, bo tam jest siedziba Mazowsza. Idę, rozglądam się i widzę obraz, który zapamiętałam na całe życie: wszędzie kikuty domów. W Polanicy chodziłam do kina, pamiętam kroniki filmowe pokazujące, jak Warszawa wygląda, ale zupełnie sobie tego nie wyobrażałam! Morze gruzów, hałdy, przez które trzeba było przejść, przeskakiwać. Ten powojenny krajobraz zapisał się trwale w  pamięci. Mocne to było doznanie, wstrząsające.

Mazowsze. Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca. To była pani muzyka?

Gdy się znalazłam w Mazowszu, o muzyce nie wiedziałam nic i nagle jakby ktoś mi otworzył drzwi do sezamu. Skończyłam tam średnią szkołę muzyczną. Przekonałam się, że dźwięki można podzielić, zapisać, odczytać, odtworzyć. Przyjeżdżali do nas, do Karolina, fantastyczni nauczyciele i nie tylko. Również chłopi z różnych zakątków. Uczyli nas charakterystycznych dla swojego regionu brzmień, tańców.

Sam Oskar Kolberg, muzyk, etnograf, mógłby pani pozazdrościć.

Kolberg jeździł po całym kraju, zbierał i opisywał te muzyczne cudowności, ja nie musiałam się ruszać z Karolina, żeby je poznać. Do dziś uważam, że cała muzyka, ta najpiękniejsza, wyrafinowana, wywodzi się z ludowości. Mazowsze wzmocniło we mnie moje chłopstwo. Rodzina mamy i taty pochodziła ze wsi, ja też, i nigdy tego nie ukrywałam. Zapach zboża pamiętam doskonale. Zgubić się jako dziecko wśród dorodnych kłosów, bo ziemia na Kujawach jest żyzna, zdarzyło mi się nie raz. Chabry, maki, kąkole... Niby chwasty, ale jak pachną!

Dorastała pani blisko stolicy, a w niej odradzał się jazz, była też muzyka rozrywkowa...

To wszystko mnie ominęło, przepłynęło obok zafascynowania muzyką ludową. Uważałam wtedy, że nie istnieje nic ważniejszego. Myśmy chodzili także do filharmonii, do teatrów, było też radio. Ale to nie budziło mojego zachwytu, głębszego zainteresowania. Jeździłam z zespołem po Polsce, po Europie, byliśmy też w Paryżu, a  tam w operze. Wszystko, co widziałam, słyszałam, podobało mi się, ale byłam zadowolona z tego, gdzie jestem, i wierzyłam w to, co robię.

Co takiego się wydarzyło, że dojrzała pani do zmiany i ostatecznie została piosenkarką, odeszła z zespołu?

Miałam 25 lat i uświadomiłam sobie, że nie można całe życie śpiewać jednej piosenki Przeleciał ptaszek. W dodatku wyszłam za mąż za Stanisława Santora, skrzypka, koncertmistrza Orkiestry Polskiego Radia. Przyjeżdżał do Mazowsza na chałtury, bo wyjeżdżaliśmy z orkiestrą za granicę, co wtedy prywatnie było trudne. Nasze oczy się spotkały, raz, drugi, trzeci... A  odejście z zespołu... Otóż, jestem osobą spontaniczną wbrew temu, co można o mnie myśleć. I mam taką cechę, że jeżeli ktoś mi nadepnie na odcisk, mówię: dziękuję, było miło, i idę w swoją stronę. Tak się zdarzyło w  Mazowszu. Pewnego dnia z powodów, o których mówić nie będziemy, odeszłam. A nie mieliśmy z  mężem gdzie mieszkać w Warszawie.

Dwoje młodych ludzi bez miejsca do życia, w odbudowującym się mieście, gdzie własny skrawek podłogi jest tak cenny. Mieli państwo plan?

Skądże. Przez dziewięć miesięcy, ponieważ mąż był szanowanym skrzypkiem, Polskie Radio wynajmowało dla nas pokoje. To był ciężki okres, ciągle na walizkach, ale w końcu Staś dostał przydział na mieszkanko: pokój z kuchnią.

W nim was dwoje jak w piosence. A w życiu?

Odeszłam z Mazowsza i nie wiedziałam, co mam dalej robić. Dzięki mężowi chodziłam na koncerty do radia. I pewnego dnia zaproszono mnie na przesłuchanie, żeby zobaczyć, czegóż mnie w tym Mazowszu nauczyli. Nagraliśmy próbną piosenkę i puszczono ją Władysławowi Szpilmanowi. „Niewiele umie, ale niech się uczy” – powiedział do Stefana Rachonia, dyrektora radiowej orkiestry. Uczyłam się więc, śpiewałam, nagrałam dwa utwory. Aż pewnego dnia Szpilman wezwał mnie i mówi: „Proszę pani, Zygmunt Wiehler, słynny kompozytor, napisał taką piosenkę. Pani się tego nauczy i  nagra do jednorazowego odtworzenia”. To był Maleńki znak. Nauczyłam się, ucieszyłam, że chociaż raz puszczą mnie na antenie. Nie wiedziałam, że tak zaczyna się jedna z moich bajek w życiu, bo miałam kilka takich momentów. Dwa dni później idę ulicą, a z megafonów na ulicy słyszę swój głos i  tę piosenkę. Myślałam, że śnię!

Pani pierwszy przebój. Kompozycje Szpilmana też pani później śpiewała.

Była nawet z tym związana zabawna historia. Kiedy przygotowywaliśmy płytę, poszłam do niego z  aranżerem, bo brakowało nam w repertuarze żywej, energicznej piosenki. Pytamy, czy może ma taki utwór. „Mam, bardzo piękny” i zaczął grać Ja jestem twoja. Patrzymy, że leżą jeszcze inne nuty na fortepianie, pytamy, co to. On gra kolejno, ale jeden utwór ciągle chowa na spód. Uprosiliśmy wreszcie, że i ten chcemy usłyszeć. To było Tych lat nie odda nikt. Jak tylko Szpilman zagrał, krzyknęliśmy: „Bierzemy, koniecznie!”. Dał nam tę piosenkę, ale nie chciał pod nią swojego nazwiska, podpisał się pseudonimem Allegro.

Los bywa przewrotny Ja jestem twoja, choć piękna, nie podbiła serc słuchaczy. Tych lat nie odda nikt to jeden z pani największych przebojów.

Nie było koncertu, na którym nie musiałam go śpiewać. Nawet teraz, gdy z grupą Polyphonics jeżdżę z jubileuszowym występem, na widowni słychać poruszenie, gdy się zaczyna.

Muzyka przyniosła pani piękne przyjaźnie, a przecież w tym fachu ludzie ostro ze sobą konkurują.

Konkurencja jest jednym z elementów przyjaźni. Chodzi o to, czy równocześnie sobie ufamy i  szanujemy się wzajemnie, uważamy, że to, co ktoś robi, godne jest zainteresowania. Przyjaźniłam się z Łucją Prus, teraz z Alą Majewską. Uwielbiałam Zbyszka Wodeckiego – był cudownie szczery. Dzwonił do mnie czasem, kiedy jechał samochodem w  trasę koncertową. Raz telefonuje, chwilę gadamy o pierdołkach, aż mówi: „Wiesz, Irenka, słuchałem radia i puszczali twoją nową piosenkę. Krótko ci powiem, mogłabyś sobie darować”. Dzwoni za parę miesięcy i znów gadka szmatka, potem, że włączył radio itd. I wreszcie: „A ta twoja nowa piosenka to jest coś. Tak trzymaj!”. Wielki dowód przyjaźni, zwrócić koledze, którego się ceni, uwagę, że robi coś nie tak. Bez złośliwości, po prostu. Proszę to napisać dla młodych ludzi – szczera krytyka, podobnie jak szczera pochwała, jest bezcenna. Ale osoby nieznajomej nie odważyłabym się skrytykować, bo nie wiem, jak by to przyjęła. Dlatego nie lubiłam zasiadać w jury, choć miałam wiele propozycji.

Obawiała się pani odpowiedzialności?

Dwa razy byłam jurorką i powiedziałabym, że dość udatnie. Raz w Opolu, gdy debiuty wygrała Justyna Steczkowska. Miałam pewność, że wybraliśmy dobrze. Ale oceniać człowieka po jednym utworze – trudne. Orkiestrę, cały koncert – łatwiej. Solista to inna sprawa. Jedną piosenkę zaśpiewa świetnie i... koniec. Albo odwrotnie, jedna mu nie wyjdzie akurat na konkursie czy festiwalu. Wiem to, bo sama w nich uczestniczyłam. Nadal się nimi interesuję, są ważne dla artystów, to doroczny przegląd twórczości estradowej, dają możliwość zaistnienia. Od trzech lat odbywa się międzynarodowy festiwal Vistula Sounds, którego twórcami są: Mariusz Kisielewski i Saribek Sargsyan. W zeszłym roku poprosili mnie o patronat i zgodziłam się, bo jego założenia są zbieżne z  pierwotną ideą festiwalu w  Sopocie – promują polską piosenkę w świecie.

Jest pani mistrzynią romantycznego popu, jego „najczystszym głosem”, młodsi artyści zwracali się do pani jak do mentorki z prośbą o radę?

Nie odważyłabym się radzić, nie wszystko wiem. Ciągle się uczę. Niedawno byłam na koncercie Lady Pank. Panasewicz śpiewa od 45 lat. Jak on to robi? Przecież to rock, wiem, z czym to się je. Struny głosowe zdarte, tryb życia nie do końca higieniczny. Słyszałam Lady Pank lata temu, kiedy było ciężko z nagłośnieniem, i dźwięk dosłownie uderzał w człowieka. Teraz technika pomaga – dźwięk jest mocny, ale okrągły, to dobre muzyczne doznanie. I ten Borysewicz... Wart grzechu – aranżer znakomity, ale i kompozytor. I teksty mają dobre. Od Panasewicza mogłabym się nauczyć, jak śpiewać tyle lat i nie zniszczyć sobie głosu. Bo jednak w pewnym momencie musiałam spojrzeć w  lustro i powiedzieć sobie szczerze: „Irenko, struny głosowe prześpiewane. Koniec z występowaniem”.

Pawłowi Głowińskiemu z grupą Polyphonics udało się panią namówić do powrotu na scenę, a  nawet wyruszenia w jubileuszową trasę koncertową.

Ale śpiewam mało, jestem narratorką. Piosenki podarowałam tym młodym ludziom w posagu.

Andrzej Poniedzielski, który wraz z panią prowadzi koncert, nazwał je poetycko melowianem.

Pięknie, prawda? Jestem wdzięczna Pawłowi, że tym zaproszeniem wydłużył mi zawodowe życie. Bałam się tylko, że publiczność nie zechce zaakceptować repertuaru. Ale okazuje się, że moje piosenki nadal brzmią ludziom w pamięci.

A Irena Santor nadal niepodzielnie panuje nad sceną, gdy tylko na nią wchodzi w pięknej kreacji.

Tak pani myśli? Dziękuję. Kreacje to zasługa Doroty Goldpoint. A  scena, cóż, za każdym razem, gdy na niej stoję, cieszę się, że mogę jeszcze raz usłyszeć swoje piosenki. Dlatego tak długo żyję! Trwam dzięki muzyce. (śmiech)

Czy piosenkarka, która wyśpiewała Najpiękniejsze warszawianki to przyjezdne, czuje się wreszcie obywatelką miasta Warszawa?

Za tę piosenkę dostało mi się nie raz, prawdziwe Warszawianki przysyłały listy w tej sprawie. Jedna pani napisała tak: „Pani śpiewa, że przyjezdne najpiękniejsze. Pani Santor, zdaje się, że Pani jest przyjezdna, a z tą urodą – nie za bardzo”. Mieszkam w Warszawie, śpiewałam o Warszawie, kocham ją miłością matczyną. Tu przeżyłam wszystko to, co w moim życiu najpiękniejsze i najważniejsze, mam nawet honorowe obywatelstwo miasta. Ale urodziłam się na wsi w maleńkim Papowie Biskupim.

KATARZYNA NOSOWSKA

Każda z twoich płyt to opowieść o innej Kasi. Kim jesteś kilka miesięcy po wydaniu albumu nagranego z Błażejem Królem, spokojniejszego niż Basta czy Degrengolada, lirycznego nawet.

Jestem kobietą. Odrzuciłabym z przyjemnością wszystkie pozostałe etykiety, które się ze mną kojarzą. Jestem kobietą w momencie, który nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego. Hormony się wycofują – dosyć mocne doświadczenie. Kobieta w menopauzie to moja główna i najważniejsza rola w tej chwili. Od ni

Pozostało 70% artykułu

Artykuł dostępny tylko dla subskrybentów

Kup subskrypcję, aby mieć dostęp
do wszystkich artykułów miesięcznika Twój Styl

PRENUMERATA AUTOODNAWIALNA WYDAŃ CYFROWYCH

  • Wyjątkowa oferta cenowa tylko dla subskrybentów
  • Dostęp przez przeglądarkę internetową lub dedykowaną aplikację
  • Automatycznie odnawialne zamówienie bez dodatkowych procedur
  • Możliwość rezygnacji z subskrypcji w dowolnym momencie
  • Ulubione treści zawsze w zasięgu ręki

4.9 zł miesięcznie

Kup teraz
Twój Styl

Masz już wykupioną subskrypcję?

Zaloguj się