Wszystko jest po coś. Wywiad z Marią Pakulnis

Rozmawiała: Monika Stukonis, fotografował: Szymon Szcześniak

Data publikacji: 16.12.2022

Wszystko jest po coś. Wywiad z Marią Pakulnis

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 1/2023

Ciepła, urocza, pełna życia. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia wpada się „na indyka” do Marysi, bo gotuje jak szefowa kuchni. A jak opowiada! O surowym dzieciństwie, niełatwym małżeństwie, Kieślowskim i marzeniach. Bo przecież jeszcze wszystko się może zdarzyć.

Uśmiecha się pani od progu. Zaprasza gości, po chwili rozmowy już chce się do pani przytulić. Te cechy ma pani od dziecka czy wypracowane przez lata?

Ja wielu ludzi w życiu przytulam, przygar­niam. Całe moje dorosłe życie tak wyglą­dało. Może dlatego, że sama przez całe ży­cie szukałam ciepła i przytulenia. Moje dzieciństwo toczyło się na podwórku, nie w domu. Biegało się po lasach z chłopaka­mi. Było parę starszych koleżanek, które mnie zawsze fascynowały, bo szukałam w nich intuicyjnie wzorca kobiecości, któ­rego w domu nie dostałam. W tych kole­żankach szukałam namiastki ciepłej ma­my, która tuli, wspiera, pomaga. Mną się nigdy rodzice nie interesowali. Może to były takie czasy, że dzieciaki musiały wal­czyć o siebie, nikt nam nie organizował czasu, nie pytał, czego potrzebujemy, o czym marzymy. Ba, rodzice prawie ze mną i rodzeństwem nie rozmawiali, zajęci swoim smutkiem i bólem. Kawałek chleba do ręki i na podwórko. Więc moje dzieciń­stwo to ulica w Giżycku, lasy, Góra Pia­skowa, zabawy w kowbojów i Indian. Ni­czego się poza tym Giżyckiem nie znało, nie widziało.

Była pani najmłodsza w rodzinie?

Tak, byłam czwarta i, jak się często śmieję, „niedorobiona”. Dzieciństwo to są dla mnie trudne wspomnienia. Ja jeszcze dzisiaj roz­pracowuję pewne sceny z dzieciństwa, za­stanawiam się nad motywacją moich rodzi­ców. Do dziś nie wiem, dlaczego w domu nie mówiło się przez lata, że jest nas czwór­ka rodzeństwa. Najstarszy brat pojawił się w naszym domu bardzo późno, kiedy byłam wczesną nastolatką. Moja o trzy lata starsza siostra była wychowywana z kolei przez babcię, a do domu wróciła, gdy miała siedem lat i poszła do szkoły. Nie miałyśmy między sobą więzi zdobywanej od dziecka, uczyłyśmy się siebie nawzajem przez na­stępne lata. Mam z dzieciństwa jedno zdję­cie – stoimy na nim w piątkę, bo o istnieniu najstarszego brata Marka jeszcze nie wiem. Są na nim piękni młodzi rodzice i trójka ładnych dzieci. Myślę czasem, jaką mogli­śmy być piękną rodziną…

Rodzice się kochali?

Nie mam zielonego pojęcia, nigdy nie wi­działam między nimi czułości, śladu miłości. Oboje byli poranieni przez wojnę i oboje wyrwani ze swojego naturalnego środowiska. Na pewno wiem, że jeszcze przed wojną się w sobie zakochali. Ojciec został aresztowany za udział w wileńskim AK, w tym czasie jego starszy brat został zamordowany w Katyniu. Ojciec ukrywał się w partyzantce, w lesie. Był bardzo mło­dym chłopcem. Nigdy o tym nie opowia­dał. To było chyba dla niego za trudne. A może nie opowiadał ze strachu… Ojciec zresztą sam się ujawnił. Dostał wiadomość, że jeśli się nie zgłosi, zostanie aresztowany jego ojciec i wywieziony na Syberię do ła­gru. Zrobił to. Dziadka oszczędzono, a mo­jego ojca wywieziono do jednego z najcięż­szych łagrów sowieckiej Rosji, do Workuty, gdzie przy potwornym mrozie kładł przez kilka lat tory kolejowe. Kiedy już byłam dorosła, coś mi opowiedział. Otóż raz w życiu miał odruch, żeby zabić. Wrócił kiedyś w obozie do baraku po kil­kunastu godzinach ciężkiej pracy na mro­zie. Wyziębiony, wychudzony ze szkorbu­tem walczył każdego dnia, by przeżyć. Pod siennikiem miał włożony kawałek sitko­wego chleba z przydziału i małą butelkę samogonu. Kiedy sięgnął ręką pod siennik, niczego nie znalazł. Pilnujący ich Rusek zaczął go szczuć na innego więźnia, za­cząć nim manipulować. Z kozy stojącej w rogu ojciec wziął pogrzebacz rozżarzony do czerwoności i w ułamku sekundy chciał zabić. Ale po chwili opuścił ten pogrze­bacz. Nie był w stanie…

Pani rodzice poznali się jeszcze na Litwie?

Tak. Moja matka miała 15 lat, ojciec 18.  Oj­ciec dostał się na praktykę do gospodarstwa ojca mamy gdzieś pod Kownem. In­teresował się mechaniką, chciał nawet w tym kierunku pójść na studia. Zakocha­li się w sobie, ale wojna przerwała to uczu­cie. Po zajęciu tych terenów przez Sowie­tów rodzice mamy wraz nią i rodzeństwem uciekli do Polski i zamieszkali najpierw w Jeleniej Górze, potem na stałe w Kątach Wrocławskich. Ojciec po powrocie z łagru wraz ze swoimi rodzicami też uciekał z Li­twy. Oni z kolei trafili do Giżycka. Ojciec odszukał mamę, oświadczył się w Kątach i wywiózł mamę po ślubie cywilnym na Mazury. Ona się chyba nigdy nie pogodzi­ła z rozdzieleniem od swojej rodziny. Nie była szczęśliwa. Widziałam ją zawsze smutną, bez chęci do życia, jakby tkwiła w jakiejś głębokiej depresji. Nie była ciepła, nigdy nas nie przytulała. Niczego nam nie czytała, nie opowiadała… Ojciec pracował w mleczarni. Był z nim słaby kontakt. Był po tym łagrze przetrącony psychicznie.

Czy ktokolwiek wtedy okazał pani czułość, pokazał, jak kochać?

Raz na jakiś czas przyjeżdżała do nas bab­cia Wacia z Kątów. Brała mnie na kolana, czytała bajkę. Boże, co to było za szczęście! Do dziś mam przed oczami obrazek jak kadr filmowy: przy blacie kuchennym babcia mi czyta książeczkę. Ale po paru dniach musiała wracać, a ja zostawałam sama. Ale tę emocję noszę w sobie, pielęg­nuję, wracam do niej.

A święta Bożego Narodzenia celebrowa­ło się w pani rodzinnym domu?

Zawsze towarzyszył im strach. Oczywiście nie było prezentów, była tylko paczka od ojca z pracy. W niej mała czekoladka, jedna kubańska pomarańcza, która obłędnie pachniała, i długie cukierki, które wraz z rodzeństwem wieszaliśmy na choince. Prezentów nie było, bo nie było pieniędzy. Czasem na święta pojawiały się gęś i ryby, które ojciec załatwiał na zasadzie wymiany z rybakami za nabiał. On dawał sery, śmie­tanę i masło, oni dawali mu ryby. Gęś kupowało się raz w roku na miejscowym tar­gu. To były święta z tą gęsią i bez specjalnej atmosfery. Mój ojciec dobrze gotował. Jak matka była zdrowa, też świetnie robiła róż­ne rzeczy. Ojciec często zamykał się w kuchni, najczęściej na kacu, i gotował li­tewskie cepeliny. Miód w gębie, nigdy potem już tak dobrych nie jadłam. Pulchne, duże z rozpływającym się farszem w środ­ku. Czasem robił szczupaka w galarecie albo suma.

Ojciec sporo pił. Nigdy nie był agresywny, ale to picie pewnie też przekładało się na nastrój matki. Ona uciekała w chorobę, była wiecznie niezadowolona. Nie rozu­miałam tego jako dziecko, bo każde dzie­cko chce być kochane i mieć poczucie bez­pieczeństwa. Dlatego ja moich rodziców nie lubiłam. Kiedy dostałam się do PWST, rzadko wracałam do Giżycka.

Studia aktorskie zawdzięcza pani swojej polonistce z liceum pielęgniarskie­go w Giżycku. Ona jedyna w panią uwierzyła?

I to jak! Obserwowała mnie dyskretnie ca­łą szkolę, wciągnęła do Teatru Poezji, za­chęcała do czytania wierszy i książek. Wi­działa we mnie coś, czego nikt inny nie dostrzegał. To ona powiedziała do mnie: „Jedź na egzaminy do Warszawy, spróbuj! Jak się nie dostaniesz to trudno, ale spró­bowałaś”. Pojechała ze mną na Miodową. Wierzyła do końca.

Dostała się pani do warszawskiej PWST za pierwszym razem. Dyplomowana pielęgniarka stanęła przed komisją składającą się z samych wielkich nazwisk teatru i filmu. Kto był w komisji?

Świderski, Hanin, Bardini, Mrozowska, Łomnicki, Łapicki. Dla mnie to była schi­zofrenia. Nigdy nie byłam w prawdziwym teatrze, znałam ich jedynie z ekranu czar­no-białego telewizora, z teatrów telewizji. Na szczęście siedzieli daleko, za stołem z zielonym suknem. Gdybym stała bliżej, umarłabym ze strachu.

W domu ktoś pani pogratulował?

Matka skwitowała: „A po co ty tam je­dziesz i z czego będziesz żyła?”. Tylko tyle. Ściana, obojętność. Kiedy wyjecha­łam do Warszawy, jakieś drobne pienią­dze przesyłał mi brat matki z Kątów Wrocławskich. Dzięki niemu miałam ja­kiekolwiek pieniądze. Żyliśmy z kolega­mi biednie, ale wesoło. Na pierwszym roku zaprzyjaźniłam się z Agnieszką Ko­tulanką i Michałem Bajorem. Jak Michał dostawał paczkę z domu, rozpracowy­waliśmy ją w moim pokoju. Śmiechu by­ło tyle i zabawy do późna, że oboje często waletowali u mnie, a Michał spał na koł­drze na podłodze, wciśnięty pod oknem.

Myśli pani często o tym, że wkraczała pani w życie z ogromnymi emocjonalnymi brakami?

Dziś już jestem ukształtowaną kobietą, znalazłam swoją drogę. Jestem spełnioną i matką, i aktorką, ale do dzisiaj czu­ję ukłucie, że nikt mi nie mówił „Dasz ra­dę, jesteś wspaniała, wierzymy w ciebie”. To jest ta

Pozostało 70% artykułu

Artykuł dostępny tylko dla subskrybentów

Kup subskrypcję, aby mieć dostęp
do wszystkich artykułów miesięcznika Pani

PRENUMERATA AUTOODNAWIALNA WYDAŃ CYFROWYCH

  • Wyjątkowa oferta cenowa tylko dla subskrybentów
  • Dostęp przez przeglądarkę internetową lub dedykowaną aplikację
  • Automatycznie odnawialne zamówienie bez dodatkowych procedur
  • Możliwość rezygnacji z subskrypcji w dowolnym momencie
  • Ulubione treści zawsze w zasięgu ręki

4.9 zł miesięcznie

Kup teraz
Pani

Masz już wykupioną subskrypcję?

Zaloguj się