Szybciej wystrzelam niż opadam. Wywiad z Dorotą Kolak
Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 2/2022.
Mawia o sobie „prowincjonalna aktorka dużych ról z popularnością osiedlową”. Ale nie dajmy się zwieść tej kokieterii. Dorota Kolak to aktorka wybitna i popularna. A jej role konstruowane są tak, że zawsze wychodzimy z kina poruszeni.
PANI: Myśli pani o sobie gdańszczanka czy krakowianka? A może pani serce podzielone jest na pół?
DOROTA KOLAK: Jeszcze parę lat temu odpowiedziałabym, że pół na pół... A jeszcze wcześniej, że krakowianka. A dziś odpowiadam z całą odpowiedzialnością, że jestem gdańszczanką. Wiele się zapewne na to poczucie złożyło, ale też nie ukrywam, że niedawne wydarzenia związane z tragiczną śmiercią prezydenta Pawła Adamowicza spowodowały, że poczułam z tym miastem i gdańszczanami głęboką więź i rodzaj prawdziwej wspólnoty. Dla mnie ważny jest Gdańsk, ale równie ważne są Kaszuby. Są mi niezbędne do życia...
Państwa dom na Kaszubach jest tak ważny?
Nawet nie dom, ale las, spokój. Przyroda, zieloność, woda. To daje mi napęd do życia, ukojenie. W Krakowie też jest kawałek mojego serca, bo tam mieszkają moja mama, siostra, siostrzenice. W Krakowie bywam, ale chętnie i z czułością wracam na Pomorze.
Kraków to pani rodzinny dom, ale też krakowska PWST, którą pani skończyła. Co się mówiło o Dorocie Kolak w szkole aktorskiej? Charakterna, charakterystyczna, piękna?
(śmiech) Z ani jednym określeniem nie udało się pani trafić. Piękna? W ogóle się o tym nie mówiło, w szkole to nie było istotne. Charakterna? Nie, ja skończyłam szkołę z plakietką grzecznej uczennicy. Dosyć pokornej, spolegliwej, właściwie niebuntującej się. Nie chcę powiedzieć, że niemającej własnego zdania, ale chyba do tego to się sprowadzało...
A to niedobrze rokuje.
To zdecydowanie niedobrze rokuje. Charakterystyczna? Może trochę… Profesorowie dosyć wcześnie wszystkim nam aktorkom uświadomili, że amantkami będziemy krótko, jeżeli w ogóle będziemy. I ta charakterystyczność, jeśli będziemy ją miały, pozwoli nam dłużej być w zawodzie, dłużej go uprawiać.
Czyli ani piękność, ani charakterna, ani charakterystyczna?
Pamiętam, że w szkole zagrałam Katarzynę w „Poskromieniu złośnicy” u profesor Anny Polony. Dostałam tę rolę ku mojemu zaskoczeniu. Bo nie czułam się faworytką. Kiedy zeszłam ze sceny, miałam wreszcie wrażenie, że te mocne role są w moim zasięgu, że potrafię je zagrać. Szkołę aktorską opuszczałam z przesłaniem moich profesorów, że powinnam pracować nad swoją głębią, bo wszystko przychodzi mi zbyt łatwo i na to muszę uważać... (uśmiech)
Zachęcano panią do buntu? Często ci niepokorni, zbuntowani szybciej przebijają szklany sufit i sięgają po role. A grzecznym dziewczynkom chyba jest trudniej?
Myślę, że tak było. Ale ja wtedy o tym nie wiedziałam. Myślałam, że wystarczy być dobrym rzemieślnikiem, dobrym wykonawcą i role będą przychodziły same. Że wystarczy opanować głos, dykcję, ciało i pójdzie. A to tak nie działa. Kiedy przyjechałam z Kalisza do Gdańska i zaczęłam grać Antygony, buntowniczki, alkoholiczki, kobiety pokręcone, po przejściach, spadające na dno, to dopiero stałam się aktorką. Głębia roli chyba zawsze wynika ze sprzeciwu, buntu czy niezgody. Każda rola powodowała, że byłam coraz bardziej świadoma siebie. Okazywało się, że docieranie w te ciemniejsze strony mojej osobowości jest odkryciem, że to mnie kręci. Bunt i niezgoda są zawsze bardziej pociągające i intrygujące.
A co mówili pani rodzice? Pani ojciec był kierownikiem technicznym w teatrze. Mama uczyła wuefu. Babka była taperką, przygrywała na pianinie do niemych filmów. Ciotki założyły damską orkiestrę, dziadek był teatralnym krawcem. Ciekawa rodzina. Rodzice zachęcali panią i siostrę do zostania aktorkami czy zniechęcali? Mówili: uważajcie, bo to zawód chimeryczny, niewdzięczny?
Zarówno mama, jak i tata to niespełnieni aktorzy. Oboje nie zdawali do szkół teatralnych z różnych powodów, więc w jakimś sensie ta nasza szkoła teatralna była spełnieniem ich pragnień. Mój tata pracował w teatrze, ale nie doświadczał goryczy zawodowych. W związku z tym nie rozmawialiśmy nigdy na ten temat. Nigdy nie udało mu się mnie ostrzec (śmiech), a wiedział chyba znacznie więcej, niż mówił... Może nie chciał mnie zniechęcać. A mama niewiele wiedziała o tym zawodzie, bo nie miała bezpośredniej styczności z aktorstwem... Uczyła wuefu w szkole, potem tańca.
Rodzice panią chwalili?
Dzieci nie były aż tak zaopiekowane jak dzisiaj. Nie miałyśmy podwórka, bo mieszkałyśmy w kamienicy. Byłyśmy jedynymi dziewczynkami, nie miałyśmy specjalnie koleżanek. Biegałyśmy na Planty poskakać na skakance albo pograć w klasy. To były czasy, kiedy nie rozumiało się tego, że chwalenie dzieci, mówienie im, co jest dobre, jest istotną częścią wychowania. Zwracano uwagę głównie na wykształcenie. W moim domu nie mówiło się np. nigdy o urodzie. Słyszałyśmy z siostrą: „nie patrz w lustro, bo ci się tam diabeł ukaże”. Z dzieciństwa pamiętam tylko: „ucz się!”. Mój tata sam pochodził z bardzo surowego domu, więc rzadko miał odruch przytulenia czy powiedzenia czegoś miłego. Dopiero pod koniec życia zrozumiał, że fajnie jest przytulić się albo powiedzieć: „kocham cię, córeczko”, natomiast nie praktykował tego przez większość życia. Mama bardziej, ale była wciąż zajęta. Pracowała na dwóch albo trzech etatach. Była w ciągłym biegu. Przychodziła, dawała nam jeść i prosiła, żebyśmy jej dały 20 minut się przespać, bo biegła do następnej pracy.
Czuła się pani samotna?
Nigdy, bo wychowywałyśmy się z siostrą, wszędzie chodziłyśmy razem. Miałyśmy wspólne zainteresowania, wymyślałyśmy zabawy i nie mogłyśmy się nagadać. Dzieliło nas tylko dwa i pół roku. Ja jestem tą starszą. Potem zaczęły się koleżanki. Nie, samotności nigdy nie czułam.
Czuła pani wyjątkowość tego domu? Że zostaje pani wyposażona w zbiór cech, które potem ułatwią pani życie?
W PRL-u babka grająca na skrzypcach czy fortepianie nie była żadnym atutem. (śmiech) Dodatkowe punkty dostawało się za pochodzenie robotniczo-chłopskie. Ale mój dom doceniłam znacznie później, kiedy się okazało, że moja wiedza, np. z dziedziny malarstwa czy teatru, zaszczepiana przez mamę tak mimochodem, jest znacznie większa od wiedzy moich rówieśników. Mama robiła to niezwykle naturalnie. Zabierała nas ot tak do opery czy teatru, a my tym nasiąkałyśmy. A potem okazało się, że to wszystko wpływa na mój gust, wybory estetyczne.
W 1980 roku wychodzi pani za mąż i kończy krakowską PWST. Mąż, Igor Michalski, kończy łódzką filmówkę. Na dwa lata przenosicie się z Krakowa do teatru w Kaliszu. Wyobrażam sobie, że panuje tam atmosfera jak z „Aktorów prowincjonalnych” Agnieszki Holland.
Nie do końca – z tej prostej przyczyny, że myśmy poszli do tego teatru sporą grupą. Byli koledzy z mojego roku i z reżyserii. Przypominało to raczej obóz młodzieżowo-treningowy. Myśmy bardzo dużo pracowali, opiekowała się nami dyrektor Próchnicka, moja pedagog z Krakowa, która dawała nam bardzo dużo pracy. Pracowaliśmy od nocy do nocy i znów od nocy do nocy. W nocy, popijając alkohol,
naprawialiśmy polski teatr, bo oczywiście, to od nas się wszystko miało zacząć. (uśmiech) Po drodze jest stan wojenny i ta nasza grupa po prostu się rozsypuje. Odchodzi pani dyrektor, nasi koledzy rozjeżdżają się do różnych teatrów w Polsce. Każdy szuka swojego miejsca. Mnie i Igora przyjmuje do Teatru Wybrzeże mój teść Stanisław Michalski.
Pamięta pani Gdańsk stanu wojennego? SKOT-y na ulicach, palące się koksowniki. Atmosferę lęku, niepewności…
Mieszkaliśmy wtedy na Przymorzu. Do dziś pamiętam, że przejeżdżając kolejką miejską obok stacji Stocznia, widzieliśmy siedzących na dachu stoczniowców, którzy na tym dachu pisali kredą: Wytrzymamy! Bądźcie z nami! (Dorocie Kolak łamie się głos) Ten stan wojenny siedzi w człowieku głęboko...Wie pani, ja jestem tchórzliwą jednostką, wielu rzeczy się boję, jestem podszyta lękiem i do dziś mam do siebie żal, że nie poszłam wtedy pod stocznię, choć mąż mnie bardzo namawiał. Czuło się, że w Gdańsku jest ogromna siła. W teatrze byli niezwykli ludzie: Halina Winiarska, Jurek Kiszkis (internowany w stanie wojennym), Halina Słojewska. To oni biorą nas pod blok Wałęsy na Zaspie, kiedy on dostaje Nobla. Stoimy w grupie aktorów Wybrzeża w tłumie ludzi pod blokiem, krzyczymy uradowani, rozpiera nas duma, szczęście. Pamiętam tylko flesze sprzed tych 40 lat, ale wtedy zaczęłam czuć, że nadchodzi jakaś zmiana, że coś się rodzi, że jest nadzieja, że coś s
Pozostało 70% artykułu
Artykuł dostępny tylko dla subskrybentów
Kup subskrypcję, aby mieć dostęp
do wszystkich artykułów miesięcznika Pani
PRENUMERATA AUTOODNAWIALNA WYDAŃ CYFROWYCH
- Wyjątkowa oferta cenowa tylko dla subskrybentów
- Dostęp przez przeglądarkę internetową lub dedykowaną aplikację
- Automatycznie odnawialne zamówienie bez dodatkowych procedur
- Możliwość rezygnacji z subskrypcji w dowolnym momencie
- Ulubione treści zawsze w zasięgu ręki
4.9 zł miesięcznie
Kup teraz