Bez zmian nie ma zmian. Wywiad z Anitą Werner

Rozmawiała: Wika Kwiatkowska, fotografował: Adam Pluciński

Data publikacji: 21.09.2022

Bez zmian nie ma zmian. Wywiad z Anitą Werner

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 10/2022.

Perfekcjonistka. Ambitna profesjonalistka. Obsypana nagrodami dziennikarka. Ale Anita Werner ma też inną twarz. Wtedy odpuszcza, oddaje pole, a czasem pozwala sobie na łzy.

PANI: Co w życiu panią nakręca?

ANITA WERNER: Odkrywanie, poznawa­nie, eksplorowanie. Oglądanie świata - to chyba sprawia mi największą frajdę. Dla­tego tak bardzo lubię podróże. To nie mu­si być wielki ani daleki świat. Na co dzień coraz bardziej szukam spokoju, z dala od zgiełku.

To się zmieniło?

Zdecydowanie. Kiedyś byłam miastowa, teraz o wiele lepiej czuję się poza miastem. Z jednej strony jestem w świetnej formie, biegam półmaratony, z drugiej - może już jestem takim starym prykiem, który woli siedzieć na wsi? (śmiech)

Morze, góry, pustynia: co jest pani bliższe?

Muszę czuć przestrzeń. Wtedy lepiej mi się oddycha. Góry, bezkres oceanu, pustynia też. W ogóle bardzo dobrze czuję się blisko natury. Dzikiej, intensywnej. Lubię słyszeć śpiew ptaków, szum morza. Lubię słyszeć ciszę. W ubiegłym roku byliśmy z Micha­łem (Michał Kołodziejczyk – partner Anity Werner, również dziennikarz – przyp. red.) w Kalifornii. Zatrzymaliśmy się w Dolinie Śmierci. Nie było nikogo dooko­ła. Pamiętam, gdy wyszliśmy z samocho­du, przestaliśmy rozmawiać, i pomyśla­łam: „Wow, przypomniałam sobie, jak brzmi cisza! Jakie to piękne”.

Kiedy ostatnio grała pani na pianinie?

Oj, bardzo dawno, dokładnie nie pamię­tam. Kiedyś przypadkiem trafiłam na in­strument w jakimś hotelu czy kawiarni. Muzyka towarzyszy mi na co dzień, ale ja­ko tło. Klasyczna była związana z etapem szkoły muzycznej. Potem zastąpiła ją raczej nowoczesna.

Szkoła muzyczna wyrobiła w pani samodyscyplinę?

Akurat tej zasługi nie przypisywałabym szkole muzycznej. Mam wrażenie, że sa­modyscyplinę przejęłam w genach po rodzicach. I to chyba bardzo silny gen. Ale oczywiście szkoła muzyczna była dodatko­wym obowiązkiem, z którym jako dziecko musiałam nauczyć się żyć. Rodzice wysła­li mnie tam na moją prośbę. Sama wymy­śliłam, że będę grać na fortepianie.

Bardzo świadoma dziewczynka.

W domu babci stało stare pianino, może stąd ta chęć. Moja mama miała wiele talen­tów artystycznych, ale żadne z rodziców nie kształciło się muzycznie. Dorastałam w skromnej rodzinie pracowników Politechniki Łódzkiej - tata był nauczycielem akademickim, mama inżynierem chemi­kiem. Więc moje muzyczne zainteresowa­nia były w naszej rodzinie czymś nowym. Codziennie po normalnej podstawówce pędziłam prosto na dodatkowe zajęcia. Nie tylko na lekcje fortepianu. Trenowałam te­nisa ziemnego, w domu kultury uczyłam się tańca jazzowego. Dużo tego było.

Na trzepak czasu już nie wystarczało?

Chyba że we wczesnym dzieciństwie. Póź­niej faktycznie nie miałam czasu na łażenie po podwórku. Ale nie czułam się z tym źle. Miałam przecież kontakt z rówieśnikami, cały czas coś się działo. Jestem bardzo am­bitna, jak to zodiakalny Baran. W związku z czym chcę być jak najlepsza w tym, co robię. Pamiętam, jak w czasach szkoły mu­zycznej ćwiczyłam na pianinie i coś mi nie wychodziło. Ze złości tak uderzyłam ręką w klawiaturę, że połamałam młoteczek klawisza.

To musiało być naprawdę mocne uderzenie.

Było mi głupio przed rodzicami, że uszko­dziłam stare pianino po babci. Ale wtedy, także w takich sytuacjach, kształtował się mój charakter. Widziałam, co mi idzie le­piej, a co gorzej. Chciałam się doskonalić, trenowałam warsztat. A jak mi nie szło, to były emocje.

Mimo doskonałych wyników nie chciała pani kontynuować muzycznej edukacji?

Rzeczywiście chciano zrobić ze mnie pia­nistkę. Nauczycielki uważały, że świetnie rokuję. Granie przychodziło mi łatwo. Wstyd się przyznać, ale miałam pełną świadomość, że moi rówieśnicy muszą ćwiczyć kilka godzin dziennie, by dojść do poziomu, który ja osiągam w jedną czwar­tą tego czasu. Miałam z grania frajdę, nie powiem, natomiast nie widziałam siebie w średniej szkole muzycznej.

Ciekawa jestem, ile razy widziała pani film „Słodko gorzki” Władysława Pasikowskiego?

Na etapie produkcji wielokrotnie. Potem w telewizji, jak przerzucałam kanały i przypadkiem na niego trafiałam. Za każ­dym razem śmieszy mnie, jak widzę siebie na ekranie.

I jak odbiera pani to 17-letnie pół dziecko, pół kobietę?

Widzę dziecko. Taki nieopierzony kurczak, który dopiero zaczyna życie i nie ma o nim zielonego pojęcia. A wydawało mi się wte­dy, że oczywiście wiem wszystko. Z per­spektywy myślę: „Jaka dziewczynka…”.

Ja zobaczyłam śliczną niewinną dziewczynę w świecie egotycznych samców, którzy chcą ją ulepić i pożreć jednocześnie.

Nie powiedziałabym „w świecie samców”, tylko dorosłych. Bo ja trafiłam do świata dorosłych, po prostu. I byłam w nim bardzo młodą początkującą amatorką. Czułam się onieśmielona tymi wszystkimi wielkimi nazwiskami, z którymi grałam: Bogusław Linda, Marek Kondrat, Cezary Pazura, Jadwiga Jankowska-Cieślak. Po prostu: wow! I to wszystko u Władysła­wa Pasikowskiego, najbardziej kasowego reżysera lat 90.

Kto po takim debiucie rezygnuje z szansy zrobienia kariery aktorskiej?

Ale to nie było moje. Albo coś czuję, albo nie. Poza tym mam tak, że w tym, co robię, muszę być przynajmniej jedną z najlep­szych. Gdybym na przykład miała piekar­nię, chciałabym robić najlepszy chleb w okolicy.

Nikt, kto po raz pierwszy wypieka chleb, nie spodziewa się chyba, że będzie on najlepszy.

Oczywiście. W TVN 24 przeszłam bardzo długą drogę. Wspinałam się, wspinałam i cały czas wspinam. Ale jest jedna podstawowa różnica: tu od razu poczułam, że jestem na swoim miejscu. To tak jak w życiu: są tacy, którzy całe życie czegoś szukają. I często nie znajdują. Ja w aktor­stwie też „tego czegoś” nie czułam. A w TVN 24 od razu wiedziałam, że już więcej szukać nie muszę.

A może chodziło o kontrolę, której nie chciała pani tracić? Bo w pracy aktora trzeba się czasem emocjonalnie rozwibrować. W dziennikarstwie przeciwnie.

Ciekawy temat pani porusza. Bo kontrola to faktycznie pewien leitmotiv w moim życiu. Mam pełną świadomość, że w pracy rzeczywiście lubię mieć kontrolę. Pewnie dlatego, że chcę, by wszystko było zrobio­ne jak najlepiej, a największe zaufanie mam do siebie. Dlatego przez lata trudno było mi nauczyć się delegowania zadań na innych. I niestety w moim prywatnym ży­ciu też zaczęło się tak dziać. Przez wiele lat miałam poczucie, że nie mogę ustąpić w niczym. Bo nikt tego nie zrobi tak jak ja. A to błąd.

Kiedy to pani zrozumiała?

Michał mi to wytłumaczył. (śmiech) Że nie jestem w stanie ogarniać całego świata sa­ma. Po pierwsze – nie da się. A po drugie – mogę pozwolić sobie na to, by oddać po­le osobie, która jest obok, tej najbliższej.

W czym?

We wszystkim. To kwestia komunikacji.

I zaufania?

Tak. Myślę, że ta nadmierna kontrola do­tyczy wszystkich kobiet, które są zosiami samosiami. Wydaje im się, że jak same nie zrobią wszystkiego, to nawalą. Tak by­ło ze mną.

Aby sobie coś udowodnić?

Mam wpisaną w charakter potrzebę sprawczości, działania. Nigdy nie potrafi­łam czekać, aż coś wydarzy się samo. Dotyczy to

Pozostało 70% artykułu

Artykuł dostępny tylko dla subskrybentów

Kup subskrypcję, aby mieć dostęp
do wszystkich artykułów miesięcznika Pani

PRENUMERATA AUTOODNAWIALNA WYDAŃ CYFROWYCH

  • Wyjątkowa oferta cenowa tylko dla subskrybentów
  • Dostęp przez przeglądarkę internetową lub dedykowaną aplikację
  • Automatycznie odnawialne zamówienie bez dodatkowych procedur
  • Możliwość rezygnacji z subskrypcji w dowolnym momencie
  • Ulubione treści zawsze w zasięgu ręki

4.9 zł miesięcznie

Kup teraz
Pani

Masz już wykupioną subskrypcję?

Zaloguj się